23 stycznia 2011

Misja

Ostatnio coraz częściej zastanawiam się jak bardzo brutalna strona kolonizacji chrześcijańskiej wpłynęła na cywilizacje świata. W jakim stopniu zniszczyła choćby naszą, rodzimą, słowiańską kulturę. Temat zbyt obszerny by można było odpowiedzieć na tak zadane pytania i wysunąć jednoznaczny wniosek. Tym bardziej, że nie do przeoczenia są także konstruktywne wpływy chrystianizacji, głównie na obszarze walki z analfabetyzmem i ogólnie pojętej edukacji.
Mimo to, wybitnie monopolistyczny stosunek Chrześcijaństwa wobec innych wyznań/wierzeń jest dla mnie niemożliwy do zaakceptowania. Premedytacja z jaką niszczone były, i w dalszym ciągu są, wszelkie "pogańskie" przejawy dawnego dorobku kulturowego, jest niesamowita, a powszechna nieświadomość samych kolonizatorów zatrważająca.
To przypomina mi o pewnym zdarzeniu sprzed kilku lat. Była to szkolna wizyta w jednym z krośnieńskich zgromadzeń sióstr. Mieściło się tam coś w rodzaju mini muzeum misyjnego. Głównymi eksponatami były drobiazgi przywiezione głównie z krajów afrykańskich. Najczęściej, po prostu przedmioty życia codziennego, ale znajdowały się tam też gabloty z ich rytualnymi, tradycyjnymi figurkami, talizmanami i innymi przedmiotami kultu religijnego.
Te eksponaty tak niewinnie wyglądające to świadectwa stopniowego wyrugowania tamtejszych "bałwanów" i zastępowania ich plastykowymi krzyżykami 'made in china'.
Czasem, kiedy szczególnie trudno było wykorzenić wśród tubylczej ludności kult kogoś lub czegoś, powstawały hybrydy, owoce kompromisu, i afrykański bożek zostawał ukrzyżowany i otulony w koronę cierniową.
Zgrozę budzi we mnie właśnie wspomniana już wcześniej nieświadomość wyrządzania krzywd, która szczególnie zwróciła moja uwagę już tam, w zgromadzeniu, kiedy siostry z uśmiechem opowiadały o wielkiej radości jaką dają im misje, między innymi ze względu na ten religijny wymiar oświecenia drugiego człowieka..
Zastanawiam się jak w XXI wieku, w dobie powszechnej tolerancji, gdzie o kolonizacji terytorialnej zdążono już zapomnieć, może być miejsce na tego typu "nawracanie", niszczące tradycje i duchowy dorobek najdawniejszych społeczeństw, którego działania ukryte są pod niewinnym słowem - misja.

18 grudnia 2010

O śmierci

Antropologiczne wymiary śmierci fascynują mnie już od dłuższego czasu. Staram się, w miarę możliwości, gromadzić na ten temat wszelkie dostępne publikacje, choć nie jest to (wbrew pozorom) takie proste. Śmierć jest dzisiaj popularnym chwytem reklamowym i w większości pozycje z nią w tytule zdumiewają swą powierzchownością, wysoką śmiertelnością bohaterów i krwawą banalnością. Ktoś kiedyś ładnie i celnie ukuł termin "pornografia śmierci", moje poszukiwania często i niestety właśnie na niej się zatrzymują.*
A jednak wśród wypacykowanego, ścielącego się gęsto, trupa znaleźć dziś można także kilka perełek. Za jedną z nich uważam jedno z dokumentalnych dzieł Małgorzaty Szumowskiej pod tytułem: "A czego tu się bać" obejrzane kilka dni temu. (http://www.youtube.com/watch?v=waNkeaAH5ho).

Dla tych co szukają naukowości i analizy na poziomie akademickim, powyższego dokumentu polecić nie mogę. Jest on bowiem zapisem wierzeń i tradycji funeralnych i około-funeralnych prostych, wiejskich ludzi.

Niesamowity klimat, jowializm zwykłych ludzi, dla których śmierć nie utraciła jeszcze swojej magii ani kolorytu, przed którą nie uciekają, bo i po co, w końcu, jak sami twierdzą, bać się nie ma czego. Po wysłuchaniu ich wypowiedzi, pornograficzny i wypudrowany wymiar śmierci oglądany w "cywilizowanych" miastach zaczyna nas śmieszyć bardziej, niźli "prymitywne" wypowiedzi czerstwych, pogodzonych z losem, a przez to jakże szczęśliwszych staruszków.

W ramach tematu, zamieszczam zdjęcia, które czekały już długo na blogowe zaistnienie.


*(swoją drogą jeśli któreś z was dysponuje esejem zawierającym ów termin, proszę pilnie o kontakt :))

24 września 2010

Ostatnie dni w Paryżu

Ostatnie dni, ostatnie godziny, odliczam. Chce się tym moim odliczaniem nacieszyć, bo nawet nie było kiedy. O tym, ze przeprowadzamy się do centralnej Francji zadecydowało kilka ostatnich tygodni. Dwa ostatnie spędzamy w pustym mieszkaniu z plastykowymi naczyniami i dmuchanym łóżkiem, bo wszystkie rzeczy przeprowadziły się przed nami. Nie można powiedzieć, żeby stół zrobiony z kartonu był najbardziej szykownym meblem wszech-czasów, ale ma to swój papierowo - prowizoryczny szyk :) Jako, ze nie ma tez krzeseł ani stołów, a komputery stoją na książkach z biblioteki nie mam za bardzo motywacji nad ślęczeniem i obrabianiem zdjęć ( poza tym myszka średnio "chodzi" po wykładzinie ), moja dominującą aktywnością zatem stało się jeżdżenie metrem i robienie zdjęć, po trochu z przyczyn już wymienionych, po trochu z chęci uwiecznienia tych moich ostatnich dni paryskich.

Zawsze lubiłam urok street photo, chociaż w tym szczególnym mieście już co najmniej dwa razy musiałam z refleksem chronić aparat przed warunkowymi odruchami fotografowanych. Paryża na dobre nie opuszczam jednak i jego smrodliwe zakątki będę odwiedzać prawdopodobnie dwa razy w miesiącu, mimo to, spokojnie mogę powiedzieć (avec plaisir): Adieu Paris.

PS. Jak już będę na nowym, bardziej stabilnym gruncie, dodam więcej streetow.

17 lipca 2010

Trochę wody

Upały opanowały nie tylko Polskę, doskwierają i tutaj, w Paryżu, na szczęście ostatnio trochę złagodniały, wiec mam sile zabrać się za bloga. Chociaż czasu mi brakuje, bo lipiec to miesiąc ślubów i innych uroczystości, które wyskakują zupełnie bez zapowiedzi. Swoja drogą, dziwią mnie osoby, które planując własne wesele, uświadamiają sobie paląca potrzebę zatrudnienia fotografa na 3 tygodnie przed ślubem.
Szkoda, ze takiego ruchu nie ma zimą, życie byłoby łatwiejsze :)


Dzisiaj, zarówno w celu ochłodzenia, jak i w ramach akcji "odczarnienia" nieco mojego bloga, prezentuję kilka zdjęć z sesji, która miała miejsce właśnie w czasie największych paryskich upałów (34 stopnie w cieniu).

Razem z
Charlotte, którą widzicie na zdjęciach, czekamy na narodzenie jej syna, powinien był uczynić to już w zeszłym tygodniu, ale najwyraźniej żar z nieba nie zachęca do wizyt na tym świecie :) Czekamy, bo 8 dni po urodzeniu czeka małego ważna w jego życiu ceremonia, o której napisze innym razem.

Tymczasem delektujcie się błękitem basenu :)